sobota, 27 grudnia 2025

MOJE ULUBIONE KSIĄŻKI - Czyli podsumowanie literackie 2025 roku

 

"POWTÓRNIE NARODZONY" - MARGARET MAZZANTINI

     To jedna z dwóch książek, które w minionych dwunastu miesiącach zrobiły na mnie największe wrażenie. Wydawnictwo "Powtórnie narodzony" ujęło mnie przede wszystkim niezwykłą historią, którą autorka tak urokliwie przedstawiła na kolejnych stronach. Pewnie dlatego tuż po wydaniu, także polskim - to było jeszcze w 2013 roku - w kinach pojawił się film. W roli głównej wystąpiła Penelope Cruz. Jednak nie polecam tego obrazu. To zwykłe przeniesienie tej poruszającej opowieści na ekran. I niewiele poza tym. Reżyser - Sergio Castellotto - nie spróbował pokusić się, żeby pokazać coś więcej. Nie udało mu się uchwycić tego, co pojawia się pomiędzy słowami, kolejnymi skrzydlatymi wersami. Ponieważ styl tej opowieści Margaret Mazzantini również zasługuje na uwagę i pochwałę. Nostalgia miesza się tu z pięknem, a ból z przerażeniem, w rzadko spotykany sposób. 

Znajdziemy w tej znakomitej książce, szczególnie w drugiej jej części, momenty lub jeden wyjątkowy moment, bo o nim teraz myślę, kiedy Czytelnik otwiera szeroko usta, zaciska pięści i chce krzyknąć - z bólu lub z przerażenia. Pewnie niejeden z pogrążonych w lekturze chciałby wtedy zaprzeczyć, chciałby powiedzieć: "Nie! To nieprawda! Niemożliwe!". To jest ten rodzaj niesamowitej historii, którą nie tyle się czyta, co raczej pochłania, a potem przeżywa jeszcze na długo po zamknięciu książki. 

Jak pewnie zauważyliście, jeszcze ani słowa nie napisałem o fabule. Celowo unikam tego tematu, żebyście przypadkiem nie popadli w smętne zaszufladkowanie, z wielką szkodą, zarówno dla tej niesamowitej powieści, jak i dla samych siebie. Bo Jugosławia, bo walki w Sarajewie, bo wojna - tak te elementy pojawiają się na kartach tej historii, jednak tworzą nieco inny kontekst. Stanowią tyleż barwne, co przerażające tło dla rozgrywających się wydarzeń, dla ludzkich dramatów, itd. Nie jest to więc książka o zbrodniach wojennych, ani antywojenna nowela, jak pewnie chcieliby co niektórzy, nie dość uważnie zatapiający oko w lekturze. Ps. Ostatnio wypłynęły na jaw dramatyczne i poruszające fakty, o włoskich milionerach, którzy w Sarajewie strzelali do ludzi. 




 Główną bohaterką tej powieści jest Włoszka o imieniu Gemma ( na szczęście nie jest milionerką), która po latach wspomina miłość swojego życia - mężczyznę o imieniu Diego. W sentymentalny sposób przywołuje mglisty okres zakochania - w tym fragmencie książki autorka chyba użyła największej ilości barw i metafor, odnalazła cudowny rytm, melodię tekstu. Później kolejne dni życia we dwoje, długie miesiące dojrzałego związku. Okazją do snucia kolejnych refleksji oraz wspomnień jest podróż z nastoletnim synem do krajów byłej Jugosławii, już nie pogrążonych w zawierusze wojennej. Z synem, który nie miał okazji poznać ojca. 

Dlatego też z opowieścią Gemmy jest trochę tak, jakby nie była przeznaczona tylko dla czytelników, ale również została zaadresowana do własnego dziecka. W tej perspektywie historia, którą tak urokliwie rozwija przed nami główna bohaterka, jest także próbą uchwycenia i określenia tożsamości najbliższej osoby - własnego syna.





Nie podoba mi się okładka polskiego wydania książki. W ogóle do mnie nie przemówiła. Nic na to nie poradzę. Jedyny plus jest taki, że pokazany na niej chłopiec, siedzi zwrócony do nas profilem. Nie widzimy w pełni jego twarzy. Jego pełne oblicze odsłania się wraz z końcem tej opowieści. Odnotowałem także drobny błąd w tekście. Nie do końca wiem, z czego on wynika. Jako autor muzycznego bloga, miłośnik jazzu - musiałem zwrócić na to uwagę. Z okna hotelu Prins Hendrik, położonego w Amsterdamie, nie wypadł Chris, tylko znakomity trębacz - Chet Baker. Był 13 maja 1988 roku.

"Są takie rzeczy, małe i błahe, których nigdy nie zapomnę, wydają się bez znaczenia, a zostają głębiej niż wszystkie inne" - Margaret Mazzantini. 

Nie byłbym sobą, gdybym nie dotarł do pozostałych książek przetłumaczonych  na język polski tej autorki. Jednak niczego w nich dla siebie nie znalazłem. Bywa i tak. Wygląda na to, że włoska pisarka to twórca jednej naprawdę wielkiej powieści, którą gorąco Wam polecam.






"TAK DALEKO OD DOMU" - SEBASTIAN BARRY


   Z irlandzkim powieściopisarzem mam tak, że czytałem kilka jego poprzednich książek, ale żadna nie spodobała mi się cała. Owszem, bywały lepsze, jak ta - "Czas starego boga" - którą odnotowałem tutaj w ubiegłym roku w podsumowaniu. Zdarzały się również nieco gorsze, co sprawiało, że nie byłem do tego autora całkiem przekonany. 

Akcja opublikowanej w tym roku, przynajmniej jeśli chodzi o polskie wydanie ( pod koniec listopada ukazała kolejna pozycja autora - "Tymczasowy dżentelmen"), powieści zatytułowanej - "Tak daleko od domu", toczy się w 1914 roku. Główny bohater to Willie Dunng, Irlandczyk, który wstąpił do brytyjskiego wojska i rusza na front Pierwszej Wojny Światowej. Wbrew brutalności świata przedstawionego na kolejnych stronach, książka napisana jest we wspaniałym stylu i pięknym językiem. Znajdziemy w niej trochę wątków rodzinnych, jeszcze więcej historii, fragmentów o dojrzewaniu, literatury wojennej. Trzeba podkreślić, że Sebastian Barry tym razem doskonale odmierzył wszelkie zarówno stylistyczne, jak i językowe, proporcje. I pewnie dlatego tak dobrze się to czyta. Gdyby tych poetyckich metafor było jeszcze więcej, a język byłby jeszcze bardziej wybujały, nasycony porównaniami, itd., autor zbliżyłby się do rejonów barokowego stylu. Przychodzi mi tu na myśl głównie "Raj" - Jose Lezama Limy, czy "Podróż do źródeł czasu" - Alejo Carpentiera; co w ostatecznym rozrachunku mogłoby czytelników prozy Barry'ego nieco zmęczyć lub zniechęcić. Chcę przez to powiedzieć, że tym razem wyszło doskonale!

Opisy Sebastiana Barry'ego mają niemal poetycką precyzję, nawet w brutalnych scenach - okopy, walka, śmierć - autor gustownie potrafi wpleść łagodny strumień refleksji. Trzeba przyznać, że to bardzo barwny styl i od razu zapadający w pamięć. To proza z górnej półki, pełna dźwięków, smaków, zapachów i odczuć. W tym budowaniu rytmu zdań Barry momentami zbliża się do Williama  Faulknera.




"Tak daleko od domu" - to znakomita powieść, którą gorąco Wam polecam, zamieszczając z niej pewien przewrotny cytat, pokazujący osobliwe poczucie humoru autora.

"Ale ta dziewczyna, co zaciągnęła go do tańca, to rzeczywiście była śliczna. Taka prawda, bez dwóch zdań. Położył się na tym dziadowskim łóżku, spojrzał w górę, na nią. Miała na sobie tylko luźną koszulę i długą halkę, jakby z jakiegoś dziwnego metalu. Willie zerknął pośpiesznie na jej kształtne, dorodne piersi, na wypadek gdyby uraziło ją, że tak się gapi  Od czubka jej głowy opadały włosy, czarne jak ciemny kąt izby. Włosy miała gęste a gęste, czarne jak smuga nocy i czyste, bystre oczy, barwy tych ciemnogranatowych piórek na sroce. Boże drogi, pomyślał sobie, toż to jak bogini. Willie miał wrażenie, że pięknością górowała nad każdą kobietą, którą dotąd widział.
- Pieniądze za ruchanie? - odezwała się.
- Hę? - Wiedział jednak dokładnie, co powiedziała, bo mówiła bardzo wyraźnie, słowa odmierzała drobnymi ostrymi ząbkami.
- Szylingi - wyjaśniła. - Szylingi za ruchanie?".







"ANIOŁY"  - DENIS JOHNSON



   Do tej pory przeczytałem "Sny o pociągach" tego autora, "Drzewo dymu", świetny tom opowiadań "Szczodrość Syreny", o którym dziś jeszcze wspomnę, przy innej okazji, oraz najsłabsze w tym zestawieniu - "Zagubione wybrzeże". Nic dziwnego, że musiałem również dotrzeć do "Aniołów" amerykańskiego twórcy, wydanych pierwotnie w USA w 1983 roku (pozdrowienia dla polskich wydawców). Bez cienia przesady można powiedzieć, że Denis Johnson został odkryty w Polsce bardzo późno, jak wielu innych twórców zdanych na kaprysy i jakże często kiepski gust dyrektorów krajowych oficyn. Na dobrą sprawę pisarstwo Johnsona odkryto dopiero po jego śmierci, z którą to autor stanął oko w oko pod koniec maja 2017 roku. Moja przygoda z twórczością Johnsona rozpoczęła się właśnie od tomu opowiadań "Szczodrość Syreny". Co ciekawe, Denis Johnson urodził się w Niemczech, ale w związku z pracą ojca, co chwila przenosił się z kraju do kraju, co miało wpływ zarówno na niego, jak i na jego twórczość. Kolega po fachu - David Foster Wallace - umieścił powieść "Anioły" na liście pięciu najbardziej niedocenionych amerykańskich powieści, wydanych po 1960 roku (znaleźli się tam również Cromac McCarthy i jego "Krwawy południk" czy "Kroki" - Jerzego Kosińskiego). 

W stylu Johnsona można wyczuć wpływ Raymonda Carvera, u którego zresztą studiował. Bohaterami jego powieści i opowiadań zwykle są ludzie z marginesu, nieudacznicy, uciekinierzy - trochę jak w tekstach piosenek Willy'ego Vlautina, z grupy The Delines (ich ostatnia płyta została omówiona na łamach tego bloga). Podobnie jest w przypadku powieści "Anioły", gdzie główne role odgrywa: Jamie Mays - matka dwójki dzieci uciekająca z opresyjnego związku oraz Billy Houston - niedawny więzień, przy okazji uzależniony od alkoholu. Powieść porusza klasyczne dla prozy Johnsona wątki i motywy - ucieczka, przemoc, uzależnienia, próby znalezienia szczęścia. Oszczędny styl, momentami lakoniczny i szorstki, dodaje tej powieści dodatkowego kolorytu. Największą zaletą tego typu opowieści jest ich autentyczność, emocjonalna prawda. Czytelnik może odnieść wrażenie, że oto ogląda życie takie jakie jest, pozbawione lukru lub pudru nadmiernie rozdmuchanych metafor. Denisa Johnsona interesują ludzie, którzy znaleźli się na dnie lub w sytuacjach granicznych. To właśnie wtedy pytania o sens ludzkiej egzystencji nabierają dodatkowego znaczenia.









"DOBRE WYCHOWANIE" - AMOR TOWLES

 Akcja tej wybornej powieści rozpoczyna się w Sylwestra 1937 roku, kiedy to Katey Kontent, wraz z przyjaciółką - Eve Ross, poznaje młodego bankiera Tinkera Greya. "Kiedy zaczął się wielki kryzys, miałam lat szesnaście, wystarczająco dużo, żeby nieskrępowany przepych lat dwudziestych zdążył rozbudzić moje marzenia i oczekiwania. Zupełnie jakby Ameryka weszła w wielki kryzys by utemperować Manhattan. Po czarnym czwartku nie było słychać odgłosów ciał upadających o chodnik. Nastąpiło coś w rodzaju gromadnego zdumionego krzyku, a potem cisza spadła na miasto jak śnieg. Zamrugały światła. Zespoły odłożyły instrumenty, a tłum w milczeniu skierował się do drzwi".

To właściwie dramat obyczajowy pełen specyficznego poczucia humoru, z Nowym Yorkiem końca lat 30-tych w tle, z jazzem, świetnie nakreślonymi postaciami, z kontrastami poszczególnych klas społecznych. Kameralna, wciągająca od pierwszy wykwitnie skreślonych zdań powieść, napisana znakomitym, jak to u Towlesa, językiem, z wyraźnie wyczuwalną melodią i rytmem - o wyborach życiowych, relacjach międzyludzkich, o miłości i dorastaniu. Amor Towles rozpisał kolejne sceny tak, jakby tworzył następne filmowe ujęcia, pełne rozmaitych niuansów. Główna bohaterka - to jedyny drobny mankament - wydaje się być odrobinę męska. Nie ulega zmianom nastroju, skrzętnie skrywa uczucia, również przed sobą, ale za to sporo w niej dojrzałego, mimo młodego wieku, dystansu do świata, ironii, czy wręcz gorzkiego sarkazmu. Sprytnie wciąga czytelnika w swoją intymną spokojnie rozwijaną historię. 

Wyjątkowy styl autora bez przeszkód pozwala poczuć ducha tamtej coraz bardziej odległej epoki, rytm życia, blaski i cienie miejskiego życia. Dla mnie to po prostu gotowy i wymarzony scenariusz na niezwykły film. Dla tych, którzy są ciekawi, jak potoczyły się dalsze losy jednej z dwóch głównych bohaterek - Eve Ross, mam dobrą wiadomość. To wszystko, a nawet więcej, znajdziecie w tomie bardzo długich opowiadań, zamieszczonych w książce Amora Towlesa zatytułowanej "Stolik dla dwojga", która ukazała się w tym roku.

"Każdy może kupić samochód albo zaszaleć w mieście. Większość z nas łuska dni jak orzechy. Jeden na tysiąc potrafi patrzeć na świat ze zdumieniem. Nie mam na myśli gapienia się na Chrysler Building. Mówię o skrzydełku ważki. O opowieści pucybuta. O spacerze nieskalana porą z nieskalanym sercem" - Amor Towles.






 MICK HERRON - "JOE COUNTRY"

 Seria Micka Herrona "Kulawe konie" ("Slough House") - to największa niespodzianka w literaturze sensacyjnej ostatnich lat. Choć warto podkreślić, że nie tylko w tym gatunku. Ci, którzy sięgną po książki Micka Herrona oczekując od nich "typowej sensacji", mocno się zawiodą. W gruncie rzeczy niewiele w nich zapierających dech w piersiach pościgów, niezwykłego napięcia, żmudnego śledztwa, które w konsekwencji ma doprowadzić do ujęcia sprawcy, czy wszelkich odmian potworności i aberracji rodem z cierpkich skandynawskich kryminałów. Mick Herron chyba znudził się - podobnie do mnie - żelaznymi regułami, które rządzą tym mocno wyeksploatowanym gatunkiem. Czasem celowo idzie pod prąd lub na przekór ramom stylistycznym. Czasem po prostu podąża za instynktem, kroczy swoją drogą. I w tym jest zdecydowanie najlepszy. Wytyczanie nowych szlaków wychodzi mu zdecydowanie najlepiej. Przede wszystkim jest znakomitym pisarzem. Jego świetny styl - w polskiej literaturze sensacyjnej nikt nawet nie próbuje zbliżyć się do tego poziomu - cechuje wnikliwa obserwacja, uważność na detale, pogłębiona nieraz filozoficzno-socjologiczna refleksja (czekam, aż autor popełni jakąś satyrę polityczną), i barwny język, pełen gorzkiej ironii, zjadliwego sarkazmu. Powaga łączy się w jego twórczości z absurdem. Wartkie dialogi przeplatają się z obserwacją życia społecznego (polityka, media, biurokracja, itd). 





Myślę, że to właśnie ten niepowtarzalny styl przyciągnął mnie do jego twórczości. Pewnie gdzieś pionierem takiego oglądu świata w literaturze "sensacyjnej" był Raymond Chandler, z jego chłodnym dystansem, celnymi ripostami, szarością czy brudem otaczającego świata. Mick Herron podobnie jak Amerykanin niczego nie upiększa. Wręcz przeciwnie. Jego bohaterowi nie mają z nim lekko. Składają się głównie z wad - mnóstwo w nich wszelkich ułomności, słabości, czułych punktów, w które brytyjski pisarz co chwila z premedytacją uderza. W jego barwnych opisach nie brakuje wątków komediowych, jest to jednak najlepsza odmiana brytyjskiego czarnego humoru. Cała seria "Kulawe konie" liczy sobie dziewięć tomów. Jesienią tego roku ukazał się w naszym kraju tom oznaczony numerem sześć, czyli "Joe Country". O poziomie tej znakomitej serii świadczy fakt, że "Joe Country" jest moim zdaniem jedną z najlepszych powieści Mika Herrona. Polski odbiorca może czuć się rozpieszczony, gdyż oprócz książek jest już pięć części serialu, gdzie głównego bohatera - Jacksona Lamba - zagrał Gary Oldman.

Gdyby komuś wciąż było mało wrażeń, pojawił się również audiobook serii "Kulawe konie", a wraz z nim.... wyborna interpretacja tekstu Krzysztofa Gosztyły. Muszę przyznać, że mam dwóch ulubionych lektorów. Są to: Adam Ferency - laureat nagrody "Wielkiego Splendoru", i laureat prestiżowej nagrody "Mistrz Mowy Polskiej" - Krzysztof Gosztyła. Kiedy słucha się ich  interpretacji, można odnieść wrażenie, że ogląda się film.











"BRIGITTE BARDOT - TO JA!" - MARIE DOMINIQUE LELIEVRE

Do tej książki z pewnością nie zwabiła mnie postać głównej bohaterki, znanej aktorki, ikony stylu oraz kina. Nigdy nie byłem zafascynowany jej talentem. Jako kobieta nie wpisywała się pod żadnym względem w kanon podziwianej przeze mnie urody ( z tego okresu zdecydowanie wybrałbym JEAN SEBERG). Walory szeroko pojętego piękna ciała - co kilkanaście stron tego tekstu - to jest drobna przypadłość tej książki - na wszelkie możliwe sposoby podkreśla autorka biografii. Przeczytałem "Brigitte Bardot to ja!" głównie za względu na wyborny styl, świetny język, którym francuska pisarka tak sprawnie się posługuje. Nic tylko pozazdrościć talentu pisarskiego i żałować, co stało się także moim udziałem, że Marie Dominique Lelievre nie wzięła na warsztat jakiegoś innego znanego aktora, bohatera popkultury, chociażby Alaina Delona, skoro obracamy się w kręgu kultury francuskiej.

 Od pierwszych stron biografii widać wyraźnie, że autorka jest zachwycona postacią Brigitte Bardot, co może mieć pewien wpływ na rzetelność jej opisu kolejnych istotnych etapów życia, oceny poszczególnych fragmentów biografii, kluczowych egzystencjalnych wyborów. Jednak, co trzeba wyraźnie podkreślić, francuska pisarka nie unika trudnych tematów, drażliwych kwestii - jak chociażby skomplikowane relację Bardot z synem. Mamy więc wyraźnie zaakcentowane blaski sławy, owszem, ale i jej znaczące cienie. Do tego świetnie odmalowane barwne tło kolejnych epok kulturowych - lata 50, 60, 70-te, aż po czasy współczesne. I to chyba również te fragmenty najbardziej zapadły mi w pamięć. To dzięki nim poznałem mnóstwo ciekawych postaci, w tym pierwowzór Ruiberriza De Torresa, który pojawia się na kartach powieście nieodżałowanego Javiera Mariasa. Wydaje się, że hiszpański mistrz słowa mocno zainspirował się postacią Porfirio Rubirosy (dominikańskiego dyplomaty, kierowcy rajdowego, playboya).

Język, który przewija się przez następne odsłony książki - "Brigitte Bardot - To Ja!" - jest żywy, bywa poetycki, celny, wciągający. Wszystko to sprawia, że czyta się ten tekst jak klasyczną powieść, a nie klasyczną biografię. Z pewnością nie jest to zestaw lepiej lub gorzej podanych suchych faktów wpisanych w kolejne etapy życia, tylko wielopoziomowy portret dość złożonej osobowości na tle pewnej coraz bardziej odległej epoki. Mnóstwo tu detali, cennych szczegółów, dzięki czemu czytelnik czuje się nie tyle biernym obserwatorem, co raczej uczestnikiem zdarzeń. Kimś, kto wciąż porusza się u boku słynnej aktorki. 

Ps. W trybie książki biograficznej w minionych miesiącach przeczytałem także: "Roman Wilhelmi" - Maciej Rycik, "Fala..." - Rafał Księżyk, "Zbyszek przez przypadki" - Beata Nowicka, "Kora, się żyje" - Katarzyna Kubisiowska. "Mario Vargas Liosa" - Tomasz Pindel, "Daliśmy radę, chłopaku" - Anthony Hopkins. W planach: "Meryl Streep. Znowu" - Michael Schulman.






"PRZEKLEŃSTWA NIEWINNOŚCI" - JEFFREY EUGENIDES


  "Eugenides buduje świat tak ciasny i niepokojący, że jego książka działa niemal jak pogoda: ma własny, odrębny system logiczny, a może raczej zamknięty obwód nastoletniego mózgu, dostrojonego, by odebrać wszelkie znaki i sygnały; jest niczym uzależniająca klaustrofobia" - ze wstępu Emmy Cline.

Mam taką listę książek, które chciałbym w najbliższej przyszłości przeczytać. Ta lista niestety powiększa się dość sukcesywnie z tygodnia na tydzień i z miesiąca na miesiąc. Od dłuższego czasu figurowała na niej pozycja "PRZEKLEŃSTWA NIEWINNOŚCI". Miałem to szczęście, że dotarłem do wznowienia tej powieści. Przedmowę do niej napisała EMMA CLINE, ta sama, której świetną książkę "ZAPROSZONA", polecałem na łamach tego bloga w ubiegłym roku. Uznałem to za bardzo dobry znak. Zresztą te słowo wstępne do powieści jest także bardzo udane. Wyraźnie pokazuje literacki talent Emmy Cline oraz jej dobre czucie tekstu.

O czym jest książka "Przekleństwa niewinności"? Powieść laureata Nagrody Pulitzera przede wszystkim w subtelny sposób bada granie między dzieciństwem, a dorosłością. Autor pokazuje, że pragnienia, lęki, i przypadkowe wydarzenia kształtują życie jednostki czasem wbrew jej woli. Styl pisania Eugenidesa jest wyważony, refleksyjny, precyzyjny. Nie ma tu nadmiernego dramatyzmu, patosu, czy taniego sentymentalizmu. Jednym z najbardziej uderzających elementów książki jest atmosfera, która w kilku momentach może przypominać nastrój filmu "Piknik pod Wiszącą  Skałą". Ten nastrój umiejętnie zawieszony jest pomiędzy zwyczajnością dnia codziennego, a chwilami pełnymi tajemnicy, gdzie drobne szczegóły stają się znakami czegoś większego, czegoś niepokojącego i nieuchwytnego. Fabularnie książka opowiada o dorastaniu grupy młodych ludzi. Autor skupia się na rodzinie nastoletnich sióstr Lisbon, których poczynania stają się obiektem fascynacji chłopców z ich otoczenia. Resztę mam nadzieję, doczytacie, a potem obejrzycie, samodzielnie.






"ŻYCIE ZEWNĘTRZNE" - ANNIE ERNAUX

   
 Annie Ernaux to w ostatnim czasie moja ulubiona autorka; w kobiecym świecie literackim nie ma sobie równych. Mogę powiedzieć, że przez lata czekałem właśnie na kogoś takiego - na taką prozę, która w specyficzny sposób połączy nurt refleksji filozoficzno-socjologicznej z literaturą. W przypadku "Życie zewnętrznego" francuska pisarka skupia się na tym, co istnieje wokół nas, a zwykle bywa pomijane lub nie poświęcamy temu należytej uwagi. To nie jest powieść o bohaterach, z lepiej lub gorzej rozwiniętą nicią fabularną, lecz bardziej zapis tego, co rozgrywa się wokół pasażerów tramwaju, w sklepach, w kawiarniach, co migocze w zwykłych gestach i spojrzeniach. Czytając tę pozycję można odnieść dojmujące wrażenie, że przy okazji tego tekstu odbieramy coś na kształt prywatnych lekcji - "NAUKI SPOJRZENIA". 

"Może notując działania, postawy i słowa ludzi, których spotykam, ulegam złudzeniu, że się do nich zbliżam. Nie rozmawiam z nimi, po prostu na nich patrzę, po prostu ich słucham, jednak emocje jakie we mnie budzą są prawdziwe" - Annie Ernaux.

W praktyce oznacza to, że prywatne doświadczenia i emocje Ernaux stają się narzędziem do tworzenia socjologicznej analizy. Zdaję sobie sprawę z tego, że proza francuskiej noblistki bywa hermetyczna i specyficzna, i trzeba posiadać odpowiednie zaplecze. Dlatego, jak zwykle w takich przypadkach, każdy zadecyduje samodzielnie, czy jest to lektura dla niego.







Jeśli chodzi o tak zwaną literaturę kobiecą, to chciałbym szczególnie wyróżnić: ERDIRCH  LOUISE - "Rzeka czerwona", SHELLEY READ - "Popłynę przed siebie jak rzeka", YASMINA KHADRA - "Aniołowie umierają od naszych ran". I zatrzymać się na chwilę przy książce ALISON ESPACH - "Goście weselni", gdyż to jedna z najmilszych  niespodzianek minionego roku. 

"Goście Weselni" to pozornie proza "bezpiecznego środka", nagradzana i wyróżniania, głównie przez głosy czytelników, co czasem bywa dobrą rekomendacją. To niby banalna i lekka historia. Do hotelu "Cornwall Inn Island" położonego w mieście Newport przybywa główna bohaterka Phoebe Stone, która ucieka od dotychczasowego niezbyt udanego życia (przeżywa załamanie emocjonalne z powodu nieudanego małżeństwa). Przyjeżdża tam z mocnym postanowieniem, żeby... popełnić samobójstwo. Na miejscu okazuje się, że w hotelu mają odbyć się uroczystości weselne, a ona jest jedynym gościem spoza grupy weselników. 

Ta powieść zaskakuje na każdym kroku - dojrzałością, specyficznym tonem, w którym łączy się smutek, nostalgia z osobistym poczuciem humoru. Pod pozornie błahym scenariuszem, który, aż prosi się o adaptację filmową, kryje się ciąg pogłębionych refleksji na temat życia. W tej książce znajdziemy rzadko spotykany i świetny balans pomiędzy śmiechem a wzruszeniem, dramatem a powagą, sarkazmem a emocjonalną głębią. Polecam.








"STRZĘPY" - BRET EASTON ELLIS



Tę powieść zamieszczam trochę na przekór krytycznym recenzjom, które dość negatywnie oceniły najnowsze niedawno wydane dzieło amerykańskiego autora. Zdaję sobie sprawę z tego, że niektóre wątki fabularne, cała ta snująca się leniwie opowieść, a szczególnie jej zakończenie, może pozostawić niedosyt, budzić rozczarowanie albo niesmak - nie zamierzam z tym polemizować, ani specjalnie bronić autora. Siłą tej prozy jest niesamowita, rzadko spotykana na kartach powieści, ATMOSFERA, wykreowana przez autora i pogłębiana systematycznie na kolejnych stronach. Przyznaje, że ze względu na sporą objętość tekstu potraktowałem go jako serial. Wracałem więc do "STRZĘPÓW", jak do ulubionego filmu czy miejsca, dzień po dniu, dawkując sobie zarówno treść, jak i emocje. Jednak za każdym razem zupełnie naturalnie, bez większych przeszkód, zanurzałem się w ten świat przedstawiony na kartach powieści.

"A oni spotykali się, słuchali muzyki, uprawiali seks, chodzili do klubów, czasem brali narkotyki (...), szli przez świat sami, wpatrywali się w żyrandole na kwasie. Jak miałem to ułożyć w fabułę" - Bret Easton Ellis.

Historia rozgrywa się w mieście Los Angeles -  mamy ekskluzywne osiedla dla bogaczy, elitarną szkołę średnią BUCKLEY. Mamy także początek lat osiemdziesiątych - w Polsce głęboka studnia komuny i stan wojenny - w powieści Ellisa zblazowana młodzież podjeżdża pod szkołę mercedesami lub porsche. Autor z łatwością odmalowuje ducha tamtej epoki, przywołuje modę, muzykę, styl życia młodych ludzi. Główny bohater - BEN - próbuje odnaleźć własną tożsamość, tworzy ulotne relacje, chętnie eksperymentuje z seksem. Opisy tego ostatniego, sądząc po relacjach w sieci, zwabiły wielu czytelników do tej prozy.

Najciekawsze jest w tej powieści połączenie osobistych wspomnień autora - Ellis rozwija poszczególne wątki leniwie, jakby pisał w 40-stopniowym upale - z elementami napięcia rodem z rasowego thrillera. Ta wspomniana przeze mnie gęsta, mroczna, duszna i bardzo realistyczna atmosfera pozwala z łatwością poczuć klimat Los Angeles początku lat osiemdziesiątych. Mówiąc krótko - ta książka wciąga i uzależnia, jeśli tylko zdoła się pokonać kilka pierwszych stron, znaleźć do niej sekretne drzwi. Sprawia, że bardzo trudno ją porzucić, pewnie z tego powodu tak często do niej wracałem.

"Syntezator, wytwornica dymu, pusta niebieskawa twarz Kim Wilde, jej spojrzenie prosto na nas, ta piosenka, jak tyle innych z tamtej epoki, była hymnem, mówiła coś o dzieciakach w Ameryce, gdzie wszyscy na okrągło żyją muzyka, tyle że KIM śpiewała o tym z cichym poczuciem nieodwołalności, jak dziewczyna, która da sobie radę ze wszystkim, z niezmienną elegancją, obojętnością; nie ekscytowała ją ekscytacja zawarta w piosence" - Bret Easton Ellis.






"PRUJĄC PRZEZ RAJ" - SAM SHEPARD


Najwyższa pora na krótkie formy prozatorskie - czyli opowiadania. Ich autorem jest dramaturg, polskim czytelnikom bardziej znany jako aktor (nominowany do Oscara) z filmów: "Paris, Texas", "Raport Pelikana", "Helikopter w ogniu". W tym tomiku nie znajdziemy historii przedstawionych w klasycznym sensie. Sam Shepard bardziej przedstawia ujęcia, obrazy, sklecone z wrażeń zapisanych na fragmencie serwetek w kawiarniach czy przydrożnych pubach. Nie ma tu również sentymentalizmu, ani tym bardziej  romantyzmu. Proza Sheparda jest lakoniczna, podobnie jak jego refleksje nad drobiazgami rzeczywistości. Wyłania się z nich wizja prowincjonalnej Ameryki, która nie jest żadnym Eldorado, ani obietnicą takiego. Dostrzegamy głównie coś na kształt zmęczonego krajobrazu, w którym człowiek próbuje odnaleźć jakiś głębszy sens. Głos narratora jest męski - w dawanym rozumieniu tego słowa - szorstki, lakoniczny, ze strefami milczenia. Autor nie przedstawia skrajnych emocji. Te raczej sprytnie ukrywa  w drobnych gestach, ruchach, krótkich spojrzeniach. W tej prozie jedno zdanie może ważyć więcej niż całe strony opisów.

To oczywiście proza, która pokazuje "bycie w drodze", nie tylko w tym Heideggerowskim sensie. Ten sposób funkcjonowania nie przynosi jednak pogłębienia odczucia wolności, wręcz przeciwnie - bohaterowie tekstów Sheparda mogą czuć się wyobcowani. W jednym z fragmentów napotkamy takie zdanie: "Droga ciągnęła się bez końca, a światła mijały mnie, jakby należały do kogoś innego". Życie jawi się tu jako przejazd przez cudzą rzeczywistość. Te opowiadania mogą przypominać niedbale zrobione szkice, przyczynki do większej opowieści, której autor świadomie unika. "Prując przez raj" to książka o samotności, rozpadzie mitu amerykańskiego snu, drodze jako ucieczce wiodącej donikąd.

Można te krótkie formy zestawić z opowiadaniami innego amerykańskiego twórcy - Denisa Johnsona. Jego styl jest również oszczędny, daleki od tanich fajerwerków, czy piruetów semantycznych. Jakiś czas temu nabyłem tom tego autora zatytułowany "Szczodrość syreny", który mogę spokojnie polecić. W pisarstwie Johnsona czuć ironię, czasem czarny humor. Tytułowa "Szczodrość" nie oznacza bynajmniej obfitości, ani nadziei. To raczej skromny podarunek: chwile jasności w mroku, drobne miłe wspomnienie. Johnson sugeruje, że życie może nie posiadać wielkiego sensu, żeby było warte przeżycia, czy wspominania. "Szczodrość syreny" to zbiór opowiadań o ludziach, którzy wiele rzeczy mają już za sobą: karierę, miłość, wielkie palny. Dlatego dość nieźle zdają sobie sprawę z tego, że niewiele ich czeka. W tym kontekście - krótkich form amerykańskich twórców - najbliżej mi ostatnio do innego wciąż mało znanego pisarza JOHNA CHEEVERA (książka "Wizja świata").

"Zastanawiam się, czy - tak jak ja - zbierasz, a potem przechowujesz w duszy te osobliwe chwile, gdy puszcza do ciebie oko TAJEMNICA, na przykład, gdy spacerując w szlafroku i mokasynach z frędzlami po całkiem już nieznanej okolicy, mijając kolejne zamknięte sklepy, podchodzisz do bardzo nikłego odbicia własnej sylwetki w oknie, nad którym wisi jakiś szyld. Napis na szyldzie głosi: "TARTY I RUDERY". Choć, kiedy przyjrzysz się dokładniej, jednak "NARTY I ROWERY" - Denis Johnson - "Szczodrość Syreny".







"HIPOTEZY SZCZĘŚCIA" - JONATHAN HAIDT



 Jonathan Haidt to amerykański psycholog społeczny, profesor i wykładowca na uniwersytecie w Nowym Yorku. Zajmował się teorią fundamentów moralnych. Twierdził, że ludzie nie oceniają świata wyłącznie rozumem, ale także za pomocą intuicji moralnej. W swojej książce "Hipotezy szczęścia" autor nie sprzedaje przepisu na "dobre życie". Zamiast tego w kolejnych rozdziałach pokazuje współczesne odkrycia psychologii społecznej, nawiązuje do mądrości starożytnych filozofów. Posługuje się metaforą "jeźdźca (rozum)" oraz "słonia (emocje, intuicja)". To właśnie pomiędzy tymi biegunami rozpięta jest siatka naszych życiowych wyborów. Z pewnością nie jest to książka poradnik, których mnóstwo na rynku. Autora wyróżnia osobisty, lekki i klarowny styl. 

Jonathan Haidt potrafi pisać o neuronach, buddyzmie, i Arystotelesie w taki sposób, że nie zatraca ogólnego sensu i nie zwodzi czytelnika. Jednocześnie nie upraszcza kluczowych zagadnień i zmusza odbiorcę do aktywności. W tym roku na polskim rynku (pozdrawiamy wydawców) ukazała się kolejna jego pozycja "NIESPOKOJNE POKOLENIE", gdzie autor pokazuje wyraźnie, przytaczając kluczowe wyniki badań naukowych, jak :"Smartfony, media społecznościowe i nadopiekuńcza kultura dorosłych radykalnie zmieniły dzieciństwo, i zaszkodziły zdrowiu psychicznemu młodego pokolenia". W tej pracy Haidt dokonuje prostego rozróżnienia: "dzieciństwo oparte na zabawie (dawne pokolenia)" oraz "dzieciństwo oparte na smartfonie (pokolenia najmłodszych)". W  latach 2010 -2012 nastąpił znaczący wzrost: depresji, lęków, samookaleczeń (szczególnie u dziewcząt, bardziej uzależnionych  od mediów społecznościowych). Ciągłe pobudzanie układu nerwowego nowymi technologami w rezultacie dało brak odporności psychicznej.






"KALIBAN I CZAROWNICA" - SILVIA FEDERICI 



    Silvia Federici to filozofka, humanistka i feministka, kojarzona z nurtem post-marksistowskim. W książkach naukowych analizuje wątek: "między kapitalizmem, pracą reprodukcyjną, a podziałem płci". Jej najsłynniejsza praca "Kaliban i Czarownica. Kobiety, ciało i akumulacja pierwotna" ukazała się w 2004 roku (pozdrawiamy krajowych wydawców). Tłumaczenie tej ważnej pozycji dotarło do nas dopiero w tym roku. Ta praca amerykańskiej filozofki pokazuje jak: "rozwój kapitalizmu wiązał się z opresją kobiet, polowaniami na czarownice i podporzadkowaniem pracy reprodukcyjnej". Amerykańska autorka idzie tutaj nieco pod prąd klasycznych interpretacji historii kapitalizmu. W tym kontekście polecam znakomity film dokumentalny o kapitalizmie : "Ewangelia dobrobytu. Historia kapitalizmu". 

Silvia Federici wskazuje, że narodziny kapitalizmu nie były jedynie procesem ekonomicznym, wiązały się z uprzedmiotowieniem ciał kobiet, kontrolą seksualności i celowym ograniczeniem autonomii. Mamy tutaj prezentacje nowego spojrzenia na historię, w którym "polowanie na czarownice" jawi się jako projekt polityczny. Oczywiście każdy kij ma dwa końce. Krytycy zarzucają Federici dość wybiórcze potraktowanie wydarzeń historycznych. Wskazują, że jej argumentacja momentami wchodzi na grunt estetyczny, a nie naukowy. Zdaniem niektórych filozofka zbytnio upraszcza złożone i wielowątkowe procesy historyczne. Mimo wszystko jest to ciekawy i wart odnotowania głos w dyskusji.








"WIEK KAPITALIZMU INWIGILACJI"- SHOSHANA ZUBOFF


Shoshana Zuboff to autorka książek, teoretyczka społeczna, wykładowca Harvardu, znana z badań oddziaływania kultury cyfrowej na społeczeństwo. To właśnie ona ukuła pojęcie "Kapitalizm nadzoru". W swoich pracach pokazała, jak firmy zbierają dane o użytkownikach, przetwarzają je i wykorzystują w celu pomnożenia zysku. Innymi słowy, w kreślonej przez nią perspektywie, nasze życie stało się w ostatnich latach coraz bardziej produktem, a firmy próbują zarabiać na przewidywaniu i kształtowaniu naszych zachowań oraz wyborów. Autorka próbuje otworzyć czytelnikom oczy na to, jak bardzo nasze mniej lub bardziej wrażliwe dane są wykorzystywane, i jak w rzeczywistości mało mamy kontroli nad własnym życiem. Pokazuje to dość czytelnie na przykładach prawdziwych działań firm technologicznych. Drobną wadą tej książki jest jej znaczna objętość. Wydaje się, że można było w bardziej skrótowej formie przedstawić główne założenia, używając przy okazji mniej akademickiego języka.


Na koniec pokuszę się o drobną krytykę. Największe rozczarowanie tego roku zdecydowanie i bez wahania mogę przypisać jednej pozycji - PAUL MURRAY - "Żądło". W tej powieści mamy do czynienia z techniczną porażką narracyjną, a nie z "ambitnym minimalizmem". Największą wadą tej książki jest z pewnością jej ubogi język. Oto nastolatek mówi właściwie tak jak dorosły. Dorośli mają bardzo podobny słownik, składnie, zbliżony rytm wypowiedzi i sposób widzenia świata, jak ich dzieci. Gdzie tu w takim razie ta podkreślana przez recenzentów "POLIFONIA"?. Gdzie odmieniany przez przypadki "rozkład rodziny?". Żeby był rozkład najpierw musi być rodzina. Zdaje się, że krytycy i recenzenci - patrząc na siebie wzajemnie - włożyli w tę Powieść Wydmuszkę własne myśli, marzenia, a przede wszystkim pobożne życzenia. Całą masę tych ostatnich.

Autor w bardzo mizernym, żeby nie powiedzieć kiepskim, zakresie akcentuje różnice językowe - i tylko wtedy, kiedy musi - pomiędzy wiekiem, doświadczeniem, pozycją w rodzinie. A to, jakby nie patrzeć, podstawa dobrej prozy psychologicznej. Przecież każdy z nas mówi nieco inaczej, ma swoje ulubione zwroty, ma też odmienną perspektywę, również tę językową, na otaczającą nas rzeczywistość. Wydaje się, patrząc na krytyczne słowa innych rozczarowanych czytelników, że nie tylko ja mam wrażenie, że MURRAY jeden głos przebrał za cztery, w dodatku papierowe postaci.  "Gazeta Wyborcza" oraz inne redakcje uwielbiają "bezpieczne" zachodnie nazwiska, które są "wystarczająco ambitne", ale nie ryzykują formalnie ani językowo. To zaś prowadzi do sztucznego promowania książek poprawnych, ale jałowych, nieraz nawet wtórnych. I taką lekturą jest w moim odczuciu "Żądło". Nie polecam. Stanowczo odradzam! Straconego czasu nie odda nikt!

Co nie oznacza, że nie warto czytać. Zachęcam do szukania własnej literackiej ścieżki, przy okazji odkrywania której kształtuje się nasz gust, poczucie smaku. Najlepiej wyznaczyć sobie jakąś normę książek, które w danym okresie zamierzamy przeczytać. To nas zdyscyplinuje. Oczywiście nie muszą to być tylko książki nowe. Antykwariaty, nieliczne księgarnie, które zdołały przetrwać, biblioteki oraz aukcje internetowe czekają. Powodzenia! Miłej, owocnej lektury.



















2 komentarze:

  1. Świetne podsumowanie roku, na pewno kosztowało sporo pracy. Oczywiście odnotowałem kilka tytułów do przeczytania w 2026. Zaskoczony jestem opinią o "Żądle". Książka zbiera np. na lubimyczytac.pl praktycznie same dobre opinie, planowałem ją przeczytać, a teraz nie wiem. Moje ulubione, książki, które przeczytałem w tym roku, to (kolejność chronologiczna): Radek Rak Baśń o wężowym sercu..., Gyorgy Spiro-Niewola, Georgy Gospodinow- Ogrodnik i Śmierć oraz Stefan Zweig-Dziewczyna z poczty. Rozczarowanie było jedno S.A. Cosby-Asfaltowa pustynia.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Żądło" można przeczytać, żeby wyrobić sobie własne zdanie, i zabrać głos w dyskusji. Starałem się podać rzeczowe argumenty, a nie napisać, że: "nie podoba mi się... bo nie". Co do Cosbyego dobrze się czytało, lekka sensacja, bez twista, choć w porównaniu z Mickiem Herronem mocno blednie, jak niemal wszystko w tym gatunku. Co technikaliów - wpisywałem to przez 3 tygodnie, każdego dnia jeden wpis, systematyczność popłaca!

    OdpowiedzUsuń