Kiedy Piotruś miał dwanaście lat, przyszedł taki dzień, gdy stanowczym gestem odsunął krzesło od pianina, które stało w salonie domu rodzinnego. Rozprostował obolałe plecy, rozłożył szeroko ramiona i wziął głęboki wdech. Kiedy powoli wypuszczał wykorzystane już powietrze, spojrzał złowrogo w kierunku znienawidzonego instrumentu. Obmył wzrokiem znany na pamięć strumień czarnych i białych klawiszy, i powiedział głośno: "Nigdy więcej!". Jakiś czas później, zasiadł, tyle że przed zestawem perkusyjnym. Ten pierwszy, który ciepło wspomina, kupiony za ciężko zarobione pieniądze, to była Yamaha Stage Custom Advantage Standard (pięć części), w kolorze butelkowej zieleni, z 22-calowym bębnem basowym. Od tamtej pory amerykański perkusista - Peter Manheim - kilka razy zmieniał zestaw perkusyjny, jednak granie na bębnach wciąż pozostaje jego wielką pasją.
Pochodzi z Evanston (Illinois), w 2012 roku ukończył muzyczne studia licencjackie w Konserwatorium Oberlin. Potem była wyprawa do Brazylii, gdzie mieszkał przez sześć miesięcy i pilnie ćwiczył grę na perkusji pod okiem lokalnych artystów - Nene i Nei Sacramento. Zebrawszy doświadczenie wrócił był do Chicago, a w 2016 roku przeniósł się do Nowego Yorku, tam znalazł bezpieczną przystań na Brooklynie. W ostatnim czasie udziela się również jako muzyk sesyjny (przewinął się przez składy artystów związanych z oficyną International Anthem), producent oraz autor kompozycji. Jego znakiem rozpoznawczym jest prosta melodyka oraz rytm, czemu daje wyraz również jako członek eksperymentalnego składu Resavoir.
"Kiedy znajdę odpowiedni rytm lub rodzaj muzyki, który naprawdę do mnie przemawia, lubię czerpać z niego inspirację i znaleźć własny sposób na jego wykorzystanie".
Najnowsza wydana w czerwcu płyta nosi tytuł "Early Waves", i jest kontynuacją pomysłów, które pojawiły się na epce - "In Time" (2023). Od samego początku tego udanego materiału zwraca na siebie uwagę jego lekkość i finezja. Peter Manheim nie łączy stylistyk, żeby uzyskać pusty efekt. To jego sposób na wyrażanie siebie oraz tkwiących w nim emocji.
"Lubię ucieleśniać emocje muzyki tak bardzo, jak to tylko możliwe, ale staram się robić to bardziej mentalnie niż fizycznie (...). Pracowałem nad techniką Alexandra, która uczy lepszej postawy i ruchu, oraz nad kilkoma innymi rzeczami związanymi ze świadomością ciała".
W podkreślaniu emocjonalnej strony muzyki pomagają mu goście zaproszeni do studia - Dan Pieson (klawisze), Tim Benett (saksofon altowy), Rich Stein (perkusja), Dan Stein (bas), Eric Burns (gitara).
Album "Early Waves" w inteligentny sposób zaciera stylistyczne granice, łącząc przekształcone brazylijskie rytmy z elektroniką i nowoczesnym jazzem. Widać wyraźnie, że Peter Manheim to autor, którego bardziej interesują kształty i faktury, barwy i odczucia, niż solowe przebiegi.
"Najbardziej obserwowaną przeze mnie zmianą w ciągu ostatniej dekady, jest wykorzystanie elektroniki. Jazz zawsze brał rytm muzyki popularnej i mieszał go z innymi rzeczami. W ciągu ostatnich dziesięciu lat muzyka pop była głównie rytmem elektronicznym - zaprogramowanymi bębnami. I była bardziej sztywna. Dlatego ludzie zaczęli grać coraz bardziej jak maszyny" - zauważył amerykański perkusista.
I tak odsłona "Joy", od której zacząłem dzisiejsze spotkanie, zgrabnie przeplata jazzowy swing z elektroniką i dobrym groovem. Najlepszy na płycie "Moon Is Gone" przynosi dawkę melancholii, sugestywną pogłębioną przestrzeń, post-jazz i skrawki ambientu, a także zmysłowe wypowiedzi saksofonu Alexa Cumminga. Dalej jest podobnie i całkiem różnorodnie, co stanowi dodatkową wartość tej płyty. Wydawnictwo "Eraly Waves" to bogaty dźwiękowy świat, w dużej mierze oparty na zderzeniu struktur rytmicznych różnych kultur - brazylijskiej, afroamerykańskiej. Minimalistyczne tematy rozwijają się stopniowo i łagodnie, niczym tytułowe "Fale" muskające brzeg. Co warte podkreślenia, perkusja Petera Manheima w żadnym momencie nie wychodzi przed szereg, czego można było się spodziewać po albumie sygnowanym imieniem i nazwiskiem perkusisty.
"Early Waves" to bardzo udany kolaż jazzu i nienachalnej elektroniki (subtelne delaye, filtracje, płynne przejścia, dobry miks, szeroka przestrzeń), momentami zbliżający się do rejonów twórczości Makaya McCravena, z którym to perkusista z Brooklynu niegdyś współpracował.
(nota 7.5-8/10)
Cóż, że ze Szwecji, czyli formacja Dag Och Natt prosto ze Sztokholmu. Album "Dear And Years" ukaże się 15 sierpnia.
Sydney Minsky Sargeant to brytyjski wokalista i gitarzysta, znany wcześniej z grupy Working Men's Club. 12 września ukaże się jego album zatytułowany "Lunga".
Australijską ziemię reprezentuje formacja Floodlights, która jakiś czas temu opublikowała album zatytułowany "Underneath".
Z New Jersey pochodzi grupa, która przyjęła nazwę Lightheaded (gościli już kiedyś na łamach bloga), w ubiegłym tygodniu opublikowali nowy album zatytułowany "Thinking, Dreaming, Scheming !".
Taylor Meier to muzyk ze stanu Ohio, który tworzy zespół Caamp. Oto letni fragment z jego ostatniej płyty "Copper Changes Color".
Była Szwecja, najwyższa pora na reprezentanta Danii - to gitarzysta Niels Ronsholdt (który niedawno koncertował w Warszawie). Oto fragment z jego najnowszej płyty "Aftermath".
I wracamy na Brooklyn, skąd pochodzi grupa Sister, która w przyszłym tygodniu opublikuje najnowsze wydawnictwo zatytułowane tak, jak ta piosenka" Two Birds".
Z Filadelfii pochodzi wokalista i gitarzysta Jeffrey Alexander, który przy pomocy grupy The Heavy Lidders, zarejestrował materiał na wydaną w czerwcu epkę "Synchronous Orbit".
KĄCIK IMPROWIZOWANY - w nim reprezentant stanu Massachusetts, trębacz Aaron Shragge oraz jego kwartet, z niedawno wydanej płyty "Cosmic Cliffs". Oto moja ulubiona kompozycja.
Zanim przeczytam o dzisiejszych propozycjach do przesłuchania, chciałbym pochwalić płytę poprzedniego tygodnia, na początku pomyślałem, że to nic dla mnie, bo ogólnie nie jestem fanem składanek. Okazało się, że to jednak ciekawa płyta, takie "stare" gitarowe granie. Wielką zaletą jest to, że brzmi bardzo spójnie, jakby była nagrana przez jeden band. Poza tym jest to urozmaicenie Pana bloga, bo uważam, że jest to nie do końca "Pana muzyka", przynajmniej nie pamiętam płyty tygodnia w podobnym stylu, no może Just Mustard.
OdpowiedzUsuńP.S. Nowa płyta Swans wciąga mnie coraz bardziej.
"Nie do końca "Pana muzyka" - ciekawe spostrzeżenie, bo niegdyś lubiłem taki składanki, szczególnie prezentujące dorobek określonej dopiero poznawanej wytwórni. Obecnie ukazuje się ich dużo mniej. Chyba zbyt mało. Co więcej, szczerze zapewniam, że poniekąd wychowałem się na takim "gitarowym graniu"; lata 90 to mój ulubiony okres w muzyce alternatywnej (płyta zaczyna się od shoegaze'u i chętnie do niego wracam). Oczywiście Czytelnik, chcąc nie chcąc, po kolejnych wpisach tworzy sobie obraz upodobań autora bloga. Czasem trafny, czasem mylny. Dla mnie samego to bardzo ciekawe - czytelniczy odbiór. Mam swoje ulubione gatunki, stylistyki, jak każdy, ale staram się też wychodzić poza to, co znane, sprawdzone, robiąc drobne kroki w różne strony. Od samego początku istnienia bloga miałem pewne założenie - różnorodność, nie powielanie obowiązujących trendów, emocjonalny styl (jak słusznie zauważył to moduł sztucznej inteligencji), filtrowanie treści przez własne doświadczenie, itd. Istnieje mnóstwo płyt, które, dajmy na to, szanuję, ale niekoniecznie słucham. I mimo, że są bardzo daleko od moich upodobań, nie powiedziałbym o nich złego słowa. Ps. Moje dwa ulubione wydawnictwa minionego półrocza to "Desert Window" - Lucy Gooch oraz cudny Mess Esque - "Jay Marie, Comfrot Me". Gdybym trochę lepiej grał na gitarze i miał własny zespół, pewnie robiłbym coś w stylu tego drugiej australijskiej formacji.
OdpowiedzUsuń